Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
lucyferowa
Devil in disguise - Pani Prezes
Dołączył: 11 Lut 2010
Posty: 1083
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: z piekła rodem Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Śro 18:49, 29 Wrz 2010 Temat postu: Les Miserables - w tej kawiarni na tym stole... |
|
|
Pora na moją recenzję z wczorajszego Les Mis Smile
Zacznę od tego, że jechałam totalnie załamana, ponieważ nastawiłam się na Valjeana- Krucińskiego a zamiast niego miałam słuchac Damiana Aleksandra.
Ale jakoś przeżyłam i powiem więcej Damian podobał mi się.
Shocked
Tak, sama siebie nie poznaję, ale mogę wam zaręczyc że jak Upiorem był koszmarnym tak Valjeanem jest bardzo a nawet bardzo bardzo dobrym z wyjątkiem Bring him home, które ewidentnie nie jest na jego możliwości głosowe.
Kiedy trzeba pokazywał emocje, bardzo wiarygodne sceny przy łożu umierającej Fantyny i po odkupieniu małej Cosette.
Nawet się wzruszyłam jak nucił z nią ''Zamek wśród chmur'' i wyciągnął pelerynkę, kapelusik i lalkę. Ta scena jest urocza.
Może trochę za bardzo modulował głos przy Valjeanie starcu, ale nie mam się czego czepic.
Javert.... Żawehhhrrr, no cóż przyznaję się wszem i wobec, że chyba zostanę fangirlem tego pana xD
Łukasz jest fenomenalny a ta jego policyjna pała, przechodzi ludzkie pojęcie. Podobała mi się scena jak ganiają się z VJ dookoła łoża śmierci Fantyny. Gwiazdy miażdżą i wcisnęłyby mnie w fotel, gdybym nie siedziała na dostawce, ale publika zrobiła burzę oklasków.
Głos Łukasza jest mega... jak się otrząsnę do następnego spektaklu, to może napiszę coś bardziej konstruktywnego na jego temat.
Fantyna słodka dziewczyna, która sprowadziła się na złą drogę dla córeczki. Edyta jest świetna, ma przepiękny głos i genialnie umie go wykorzystac. Wyśniłam sen piękne, ale tekst jest chwilami tak źle napisany że nie mogłam się do końca wzruszyc, za to na śmierci poryczałam się konkretnie.
Bałam się trochę o Ejolarsa, bo Łukasza Zagrobelnego nie wyobrażałam sobie w tej roli wcale, ale był dobry. Miał charyzmę, nie paradował bez celu i pięknie umarł na końcu.
Marius, ech ta postac to mi się wcale nie widzi. Ma ujemną charyzmę, jest ciapciusiowaty i taki z niego Raoul a nie Marius. Głos ok, nie zarzucę Marcinowi niczego, ale kreacji wybitnej to on nie stworzy.
Jego przeciwieństwem jest Ewa Lachowicz, która jest cudowna. Wstrząsnęłam się, gdy pewna osoba powiedziała mi, ile ma lat.
No na trzydzieści sześc lat to ona na pewno nie wygląda.
Polubiłam Eponine, bo była urocza i ta jej łobuzerska i zaczepna miłośc do Mariusa. Ale oczywiście M, jak to typowy facet musiał zakochac się w słodkiej i... lali Cosette. Och jak ja jej nie cierpię a już na pewno w wykonaniu Pauliny Janczak. Ta dziewczyna nie śpiewa, ona ma coś w rodzaju kocieko miauku... Tego nie dośc, ze nie da się słuchac, to jeszcze się człowiekowi mózg lansuje.
Mała Cosette przy niej to wybitna śpiewaczka, głos jak słowiczek, nieśmiałośc. Madzia Kusa, jest kochana i cudnie gra, nawet jak czasami zerkała do orkiestronu kiedy ma zacząc śpiewac.
Gavroche wymiatał. W tym chłopcu było więcej charyzmy niż na całej barykadzie, a to jak zdemaskował inspektora było bajeczne! Tylko śmierc taka brutalna, przy pierwszym strzale podskoczyłam na siedzeniu.
Thenardierowie to gwiazdy wieczoru, jeszcze się nie otrząsnęłam po ich akcjach,jak sobie dokładnie wszystko poukładam to opiszę.
Na wzmiankę zasługuje też Kuba Szydło, zarówno jako szef Fantyny jak i Grąter( zapomniałam jak to się pisze) był świetny. Ale nie wiem czy chce go widziec jako Javerta.
O dekoracji i efekciarstwie nie będę się na razie wypowiadac, bo nie wiem co napisac Smile
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
beti
Przypadkowy widz
Dołączył: 14 Lip 2010
Posty: 4
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Warszawa Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Pią 10:14, 01 Paź 2010 Temat postu: Re: Les Miserables - w tej kawiarni na tym stole... |
|
|
Byłam na Les Mis w niedzielę i wczoraj, na obu spektaklach miałam szczęście oglądać pana Janusza Krucińskiego. Jest idealnie dobrany do roli Valjeana pod względem wyglądu, aktorsko i wokalnie genialny.
|
|
Powrót do góry |
|
|
Ilmariel
Pani z lasu Sherwood
Dołączył: 12 Lut 2010
Posty: 226
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Warszawa Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Pią 17:02, 08 Paź 2010 Temat postu: |
|
|
Spektakl z 28 września, godz. 19.00
Wiem, że obsuw mam epicki, ale - słowo musicalomaniaka - powróciwszy z teatru zasiadłam natychmiast do pisania recenzji i… i nie wiedziałam, od czego mam zacząć. Ostatnie dni upłynęły mi w całości pod znakiem Les Mis, a to głównie za sprawą niepewności obsadowych, które długo i skutecznie spędzały sen z powiek mnie i moim zacnym towarzyszkom, sam zaś spektakl pozostawił mnie z takim nadmiarem wrażeń, że naprawdę ciężko mi sobie wszystko to w głowie poukładać i opisać tak, jak bym chciała. Ale już samo to świadczy chyba o spektaklu całkiem dobrze, bo wszak o emocje i przeżycia w tym wszystkim chodzi. Zanim przejdę do konkretów muszę nadmienić, że – prócz pojedynczych utworów dostępnych w sieci – był to mój pierwszy kontakt z tym musicalem jako całością, a i książkę Hugo zaczęłam czytać dopiero niedawno, wszystko więc, co opiszę, opiera się na absolutnie subiektywnych odczuciach i wyobrażeniach, pozbawionych jakiegoś konkretnego punktu odniesienia. No, to mogę startować.
Jako że narzekać nie lubię i ponarzekać wolę na początek, a potem pogrążyć się już we wspomnieniach tych najprzyjemniejszych kwestii, zacznę może od technikaliów, które w dużej części żyły własnym (w dodatku całkiem burzliwym) życiem. Patrząc, jak mikroporty buntują się średnio co kilka minut, a projektor raczy nas klimatycznym napisem NO SIGNAL w co bardziej strategicznych momentach spektaklu czekałam tylko przerażona, aż ten ogólny freestyle wzbogacą jeszcze tańczące na środku inteligentne platformy, tego jednak na szczęście udało się uniknąć. Kolejna sprawa to nagłośnienie, które – już całkiem niezależnie od niesprawnych mikroportów – pozostawia bardzo wiele do życzenia i uniemożliwia zrozumienie jakiegokolwiek tekstu śpiewanego przez więcej niż jedną osobę na raz, co biorąc pod uwagę ilość scen zbiorowych w tym przedstawieniu jest sprawą kluczową. Chóry to jedno, ale np. podczas „Konfrontacji” myślałam, że popłaczę się z żalu i bezsilności, bo zrozumienie choćby słowa graniczyło z cudem. I raczej nie wierzę, żeby była to wina dykcji aktorów, z których wielu nie jest już przecież nowicjuszami i dobrze wiemy, na co ich stać.
A propos tekstu, nie mogę się powstrzymać, by nie napisać kilku słów o tłumaczeniu, które jest definitywnie moją największą frustracją. Pomijam już tutaj egzotyki w stylu nie wiadomo, gdzie drzemiącej beznadziei, oddychających trupów i lepszych dni widywanych w dziwnych miejscach, bo to już wszyscy wiemy (ale jednak przy stole, nie na stole, ha!). Do tego dochodzi jednak jeszcze fakt, że wielu tekstom całkowicie brakuje rymu i rytmu. Widziałam to już wcześniej, owszem, ale dopiero na scenie widać, jak bardzo opłakany jest rezultat tego typu niestaranności w tłumaczeniu. Długość fraz często jest niewłaściwa, w związku z czym aktorzy walczą ze zbyt dużą lub zbyt małą ilością sylab w wersach, co niesamowicie utrudnia odbiór widzom (przynajmniej mnie), a aktorom zapewne wykonanie. Dodając do tego całą resztę łamańców językowych, w które obfituje tekst mam wrażenie, że nawet najlepsza dykcja nie jest w stanie uratować niektórych fragmentów. Nie umiem wytłumaczyć sobie, jakim sposobem doświadczony i podobno ceniony tłumacz teatralny może pozwolić sobie na tego typu niedociągnięcia ani jakim sposobem przez cały okres przygotowań nikt nie kiwnął palcem, żeby doprowadzić to do stanu używalności. Po prostu nie umiem.
To teraz plusy. Dekoracje były mega, kostiumy takoż. Mnie tam dosłowność nie przeszkadza, lubię być wciągana w przedstawiony na scenie świat (zwłaszcza, gdy charakter przedstawienia jest właśnie taki, a nie inny) i pedantyczna wręcz drobiazgowość scenografii jest dla mnie bardzo na plus. Fajnie było poczuć się, jakbym istotnie oglądała prawdziwe ulice, domy, ogrody… Bardzo przekonujące. A co ważne, mimo tej całej szczegółowości dekoracje jednak nie narzucają się, nie wysuwają na pierwszy plan i nie wrzeszczą „patrzcie na nas!”, jak niektóre osławione elementy z „Upiora…”. Przyczepiłabym się chyba tylko do sceny „Lovely Ladies”, bo tę akurat uważam za nieco przedobrzoną pod tym względem, ale poza tym było w porządku. Barykada miała w sobie „to coś”. Ogromne wrażenie wywarła na mnie scena, w której widzimy właśnie jedynie barykadę (chyba pojawiającą się w ogóle po raz pierwszy, ale głowy za to nie dam, nie pamiętam), właściwie jej zarys w cieniu, podświetlony tylko od tyłu mglistym, przeświecającym przez deski światłem – była w tym jakaś groza, coś tak niesamowicie upiornego, że dreszcz przebiegł mi po plecach. Animacje, którymi uzupełniono scenografię były fajne, ładnie zrobione i dosyć klimatyczne – gdyby tylko ten projektor nie robił sobie przerw na papierosa…
Sprawy najistotniejsze, czyli aktorzy i ich mniej lub bardziej triumfalne momenty. A trochę ich jest, na szczęście. Teraz nastąpią ochy i achy, bo akurat obsada podoba mi się niesamowicie, z niewielkimi jedynie wyjątkami, dzięki czemu spektakl leci jak na skrzydłach. Na ile to obiektywne, a na ile działała jeszcze magia teatru – nie wiem, rzecz zapewne zweryfikuje się jeszcze po kolejnym obejrzeniu. Na razie musicie mi wybaczyć, bom nakręcona wielce i nic na to nie poradzę :D
Jean Valjean, czyli Damian Aleksander, sprawca naszych grupowych zawałów serca i wstrząsów emocjonalnych przez cały poprzedzający krucjatę tydzień, był dla mnie chyba największą niespodzianką wieczoru. Usłyszawszy, że Valjeana zagra właśnie on byłam szczerze niepocieszona i nastawiałam się na prawdziwą katastrofę. I muszę powiedzieć, że lubię się mylić w ten sposób, bo zaskoczył mnie bardzo na plus. Nie tylko śpiewał ładnie, ale i grał na poziomie, nie próbując na siłę wybić się na pierwszy plan i zawłaszczać sceny, tak jak bywało to z jego Upiorem. Ba, trochę nawet wtapiał się w tło i nieco rozmywał w całej gamie barwnych i ważnych postaci, które składają się na ten musical. Tak naprawdę nie mogę mu zarzucić nic prócz tego, że nieszczególnie radził sobie z wysokimi partiami, jak na przykład w „Bring him home” – ale już na przykład „Who am I?” było naprawdę mocne. O konfrontacji już wspominałam – główne moje wrażenie to niemożność zrozumienia śpiewanego tekstu. Nieszczególnie podobała mi się gonitwa wokół łóżka Fantine, uważam, że przez całą tę bieganinę zabrakło tu miejsca na umiejętnie budowane napięcie między dwoma głównymi bohaterami. Scena z małą Cosette była iście rozbrajająca, pełna ciepła i delikatności, a w scenie śmierci Valjeana wzruszyłam się do łez. Ta scena ogólnie jest epicka, cały finał wyszedł jako naprawdę mocny akcent na koniec, nawet mimo tego, że partie chóralne mocną stroną Romy akurat nie są. Porywające. A wracając do samego Aleksandra, mam wrażenie, że w przeciwieństwie do „Upiora w Operze”, rolę Valjeana akurat udało mu się na szczęście wyczuć. Ogólnie – fajnie. Podobało mi się.
Inspektor Javert, albo nawet Javehrrrt, o mamusiu! Ta kreacja to poezja. Groźny, surowy niezłomny i bezwzględny, gdy tylko się pojawiał, cała scena była jego. Mało kiedy spotyka się taką charyzmę. Łukasz Dziedzic wydaje się być stworzony do tej roli. Jego fenomen polega jednak na tym, że takie właśnie wrażenie odnosi się co do każdej granej przez niego roli, niezależnie od tego, jak różne będą to postaci, co moim zdaniem mówi więcej o jego talencie, niż właściwie jestem w stanie napisać. No i oczywiście posiada epicki głos. „Gwiazdy” były chyba najmocniej oklaskiwanym utworem całego spektaklu, czemu nie należy się ani trochę dziwić. Genialnie wyszła scena samobójstwa. Nie będę rozpisywać się o technicznym wykonaniu, niech każdy sobie sam zobaczy, albowiem miażdży ono i wymiata. Javert wymiata, wgniótł mnie w fotel i co ja tu dużo będę mówić, o!
Fantine, czyli Edyta Krzemień. Przepłakałam prawie dokładnie wszystkie sceny z jej udziałem. Jej Fantine jest bardzo przekonująca w swej delikatności i kruchości, dzięki czemu wrażenie jej siły wewnętrznej i zdolności do nadludzkiego poświęcenia jest jeszcze potężniejsze. Podoba mi się niepomiernie jej interpretacja „I dreamed a dream” – to, że nie jest w tym utworze jedynie rozgoryczona i rozczarowana, ale potrafi uśmiechnąć się do wspomnień, może nawet czerpie pewną siłę z tych krótkich chwil, które choć tragiczne w skutkach, to jednak kiedy trwały, były przecież źródłem radości. Widzimy, że Fantine musiała być kiedyś radosną, naiwną i ogromnie zakochaną młodą dziewczyną z mnóstwem wiary w dobre intencje ludzi, co niestety obróciło się przeciwko niej. I nie żałuje tego, jak sama postąpiła, a jedynie tego, że społeczeństwo potraktowało ją niesprawiedliwie. Sprawia moim zdaniem wrażenie osoby, która sama będąc uosobieniem uczciwości nie podejrzewała, że ktoś może ją oszukać, co czyni jej los jeszcze bardziej przejmującym. I dokładnie taką interpretację chciałam zobaczyć. Dziękuję.
Thenardierowie, czyli Anna Dzionek i Tomasz Steciuk. Ogólnie bomba, niewiele można im zarzucić. Ich absolutnie najlepszym momentem była scena „Beggars at the feast”, która wyszła naprawdę upojnie. Nie podobało mi się natomiast „Master of the house”, z tym, że pretensje mam tutaj bardziej do tłumacza, niż do aktorów. Tekst był bowiem całkiem średni, a biorąc pod uwagę, że wcześniej mamy spore nagromadzenie scen bardzo dramatycznych i smutnych, to aż się prosi tutaj o solidny comic relief i oczekiwałam, że ta scena będzie prawdziwą bombą. A nie była. Aktorzy zrobili, co mogli, ale… Ugh.
Marcin Mroziński, czyli Marius. Hmm, średnio. Jakkolwiek Marcina lubię, tak teraz ani mnie grzał, ani ziębił. Ot, był po prostu, i tyle. Podobał mi się za to bardzo w scenie śmierci Eponine. Przy okazji, nie mam bladego pojęcia, jaka myśl przyświecała osobie, która kazała Mariusowi śpiewać „Empty chairs” na ulicy. Jak dla mnie, siłą tej sceny jest właśnie kontrast pomiędzy kawiarnią gwarną od pełnych życia studentów a pustą i cichą, gdy ich zabrakło. Zwłaszcza, gdy tekst tak dosłownie porusza się po jej wnętrzu. Kiedy ten kontrast odebrano, pozostało niewiele więcej ponad potężne WTF? Podobało mi się za to strasznie, kiedy za śpiewającym Mariusem pojawił się tłum zmarłych rewolucjonistów – duchy? Wspomnienie? To było takie… och! Aż mnie dreszcz przeszedł.
Skoro już przy rewolucjonistach jesteśmy, to jest to chyba najbardziej mieszane z moich odczuć. Sam wątek podobał mi się strasznie (ale ja mam słabość do buntowników ginących za wzniosłe ideały, więc -10 do obiektywizmu), ale mam wrażenie, że jego wspomnienie oddziałuje na mnie o wiele mocniej, niż bezpośrednio podczas trwania spektaklu. I nie wiem, co o tym myśleć, więc chyba wstrzymam się z opiniami. Chociaż sceny na barykadzie chwilami zapierały mi dech w piersiach, to jednak Enjolrasowi (Łukasz Zagrobelny) zabrakło trochę charyzmy, żebym chciała razem z nim chwycić za broń – a tak być, uważam, powinno. Za to kiedy w domowym zaciszu odpaliłam sobie z Gazetowej płyty „Słuchaj, kiedy śpiewa lud” (które po pierwszym wysłuchaniu nie podobało mi się strasznie) takiej ochoty nabieram. Więc… no, sami widzicie, dokąd się udał obiektywizm. Co do samego Enjolrasa, podobała mi się jego śmierć, tudzież późniejsze zwisanie z barykady – bardzo malownicze. Łezka się może nie zakręciła, ale dreszcz był. I to całkiem mocny. Podsumowując, może nie było genialnie, ale mam wrażenie, że kiedy chłopaki się porządnie rozegrają, będzie z tego o wiele więcej, niż obecnie.
Ewa Lachowicz jako Eponine chyba także musi się trochę jeszcze rozruszać, bo chociaż jest fajna i śpiewa ślicznie, to jednak zabrakło mi pewnego bliżej nie sprecyzowanego „czegoś”. Było troszkę za delikatnie jak na wychowaną na ulicy chłopczycę, choć z drugiej strony ładnie podkreślony został kontrast pomiędzy Eponine a jej nieokrzesanymi rodzicami. Niestety, „On my own” zdobywa tytuł najbardziej zamordowanego tekstu w całym przedstawieniu i słuchając – zamiast wzruszać się losem biednej dziewczyny – myślałam tylko o tym, co zrobiłabym tłumaczowi, gdyby przypadkiem nawinął mi się pod rękę.
Absolutną zaś gwiazdą gotowa jestem okrzyknąć Tomka Chodorowskiego, wcielającego się w postać Gavroche’a. Ten chłopiec dawał czadu, jak chciał, był uosobieniem łobuzerskiego wdzięku, śpiewał fajnie i umierał iście rozdzierająco. Zrobił na mnie wielkie wrażenie.
Ogólnie mówiąc – podobało mi się strasznie! Wrócę na pewno nie raz i nie dwa, ba, nawet czuję, że będę przepuszczać forsę na Les Mis z dużą regularnością i mam nadzieję, że wrażenia będą co najmniej tak dobre, jak teraz. Patrząc przez pryzmat faktu, że miałam okazję oglądać spektakl zaledwie trzeciego dnia po premierze liczę, że mimo że już teraz do niewielu rzeczy można się przyczepić, to w przyszłości może być jeszcze o wiele lepiej.
|
|
Powrót do góry |
|
|
Dorothea
Adept
Dołączył: 05 Paź 2010
Posty: 155
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Siedlce
|
Wysłany: Pią 15:59, 22 Paź 2010 Temat postu: |
|
|
Ja większą recenzję Les Mis pisałam już m.in. na forum TW, gdzie chyba wszyscy jesteśmy zarejestrowani (tak mi się przynajmniej wydaje), więc nie będę się powtarzać. Napiszę tylko krótko. O Januszu: tak, to jest taki Valjean, jakiego chciałam zobaczyć. Najbardziej urzekło mnie "Bring him home". Bardzo wzruszające. Mam nadzieję, że będę na niego trafiać na wszystkich "moich" spektaklach - no, może raz bym zobaczyła Damiana tak dla porównania, z ciekawości.
A co do samego spektaklu to jestem bardzo na tak, obsada jest świetna o czym wszyscy wiemy (Tomek Chodorowski mnie niesamowicie zadziwił - nie spodziewałam się takiego Gavroche'a. Mam nadzieję, że będę miała okazję jeszcze go oglądać na scenie :) ), scenografia jest przepiękna (mosty, uliczki...), absolutnie nie przytłaczająca. Z wielką chęcią obejrzę tę sztukę jeszcze parę razy!
|
|
Powrót do góry |
|
|
Ayesha
Solista
Dołączył: 22 Paź 2010
Posty: 241
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Tarnobrzeg Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Pią 16:47, 22 Paź 2010 Temat postu: |
|
|
Pozwolę sobie wkleić moją recenzję z 03.10.2010r. z forum Edyty Krzemień:
Zaczniemy od aktorów:
Valjean – Janusz Kruciński
Ach! Tak, tak i jeszcze raz tak! Kupił mnie całkowicie(!) i nie potrafię wyobrazić sobie nikogo innego w tej roli! Jego "Bring him Home", za którym nigdy nie przepadałam w wersji angielskiej, na żywo powaliło mnie na kolana! Ma naprawdę wspaniały głos i cudownie pokazuje emocje! Z innej strony jest cudownym człowiekiem, (o czym przekonaliśmy się już po spektaklu, xD). Zero gwiazdorstwa. Na naszą prośbę zatrzymał się by z nami porozmawiać, dał nam autografy, a nawet zaczekał, (by spełnić naszą prośbę o zdjęcia), gdy pobiegliśmy złożyć gratulacje Edytce. Strasznie miło się z nim rozmawiało i podpisuje się wszelkimi czterema łapami pod słowami Dorotki, która przypomniała mu słowa o "poruszaniu serc" i powiedziała, że jej serce poruszył!
Javert – Łukasz Dziedzic
Kolejne ochy i achy! Stwierdzam z niekłamaną przyjemnością, że wczoraj zostałam upewniona w przekonaniu, ze JESTEM fanką tego pana!! Jest doskonałym Javertem i chociaż nigdy nie lubiłam tej postaci, przy nim ją pokochałam!! To, ze średnio, w co drugiej scenie (a już w szczególności w tej, gdy złapał wychodzącego z barykady Valjeana, z tymi rozwianymi włosami i w długim czarnym płaszczu (mrr)), kojarzył mi się z Von Krolockiem, to już inna sprawa (). Grał świetnie i przekonywująco. Scena jego samobójstwa była genialnie dopracowana, lecz mam tu pewne uwagi scenograficzne, do których przyczepi się później. Co do wokalu, to chyba opinia jest zbędna? Najzabawniejsze było, gdy po spektaklu goniliśmy go wokół ROMY, i tu plus dla niego, bo choć niechętnie, to na naszą prośbę zatrzymał się i dał nam te upragnione autografy!
Fantine – Edyta Krzemień
Ach!? I cóż tu napisać? Przefantastyczna jak zawsze! Boski głos! Genialna gra! Przy "I Dreamd a Dream" czułam wszystko, o czym śpiewała, przy "Lovely Ladies" cierpiałam razem z nią, a przy jej śmierci, całym sercem czekałam na Cossette, choć wiedziałam przecież, ze ta się nie zjawi! A później, gdy powróciła jako duch, nie potrafiłam się już skupić na nikim innym poza nią! Wyglądała prześlicznie w białej sukience w tym jasnym świetle (o świetle później), a brzmiała, oczywiście, jeszcze lepiej! Jak już mówiłam dorwaliśmy ją po spektaklu, a ona cierpliwie zniosła wszystkie nasze zachwyty nad jej osobą. Edytko! Dziękujemy!
Eponine – Ewa Lachowicz
To był strzał w dziesiątkę!! Wiedziałam, że pasuje do tej roli, ale nie podejrzewałam, ze będzie aż tak świetna! Boże, jak ja jej współczułam, jak ją rozumiałam (cóż, Eponine zawsze była jedną z moich ukochanych postaci)! Ma naprawdę niezwykle mocny głos i to jej smutne spojrzenie... ach... <rozp>. Tylko dzięki jej obecności przeżyłam zaloty Mariusa i Cossetty... Niestety, nie udało nam się jej dorwać, bo wychodziła z Edytką, i zwiała gdy łapaliśmy tą drugą, xD.
Cossette – Psulina Janczak
I zrobi się mniej miło... Myślałam, że nie będzie mnie irytować w tej roli, niestety... Jej seplenienie, wnerwiające mnie w PotO, teraz było jeszcze gorsze... Nie zrozumiałam prawie żadnego wypowiadanego przez nią słowa, (choć, to też poniekąd kwestia nagłośnienia, do którego wrócę później). Górne partie może i czyste, ale w wybitnie nieodpowiadającym mi odcieniu... Nic na to nie poradzę... może i prawda i w operetce byłaby lepsza w musicalu mi nie pasuje...
Marius – Marcin Mroziński
I tu zdumienie... Bo jeśli w PotO szczerze go kochałam, to tu mnie już tak nie zachwycił. Właściwie nie wiem, co mi nie pasowało... Aktorsko był genialny (to jego rozmarzenie na myśl o Cossette – bezcenne, xD). Wokalnie w "Empty Chairs and Empry Tables" wbił mnie w fotel... A jednak, coś mi się ubzdurało i sama nie wiem, czego się w nim czepiam... mam nadzieję, że szybko mi minie, bo uwielbiam go jako aktora!
Enjolras – Jan Bzdawka
Tak! To jest mój Enjolras! Przy jego "Do You Hear the People Sing" miałam nieposkromioną ochotę by wleźć na scenę i walczyć razem z nim! Był świetny: zdecydowany, charyzmatyczny, pewny siebie, odważny, a jednocześnie niezwykle miły i przyjacielski, co właśnie poruszyło mnie w jego interpretacji postaci! Gdy giną z przyjaciółmi, a jednocześnie tak samotny na barykadzie, miałam łzy w oczach (o tej scenie jeszcze później). Gdy potem jako duch pojawił się z przyjaciółmi po raz kolejny był tak razem z nimi, a jednocześnie tak osobno, miało to ogromną moc wydźwięku!!
Thenardier – Tomasz Steciuk
Ach! Był boski! Za każdym razem, gdy pojawiał się na scenie, niemal płakałam ze śmiechu. Tak, wiem, Tanardier to zła postać, lecz w wykonaniu Tomasza Steciuka, wydał mi się dziwnie... sympatyczny? Zagrał naprawdę genialnie pod względem aktorskim (a miał tu zaiście trudne momenty). Jego "produkcja piwa" (wybaczcie..., to TRZEBA zobaczyć <zgon>), wstanie z wózka inwalidzkiego, czy tekst do Valjeana odbierającego Cossette: "Czy nie jest pan przypadkiem...?" (tu sugestywne zciszenie głosu... no cóż.... ROMA sama zafundowała sobie ograniczenie od 7 lat, xD). No i, oczywiście, nasza "wybrana" w "głosowaniu" po pierwszym akcie "ulubiona" scena, którą ochrzciliśmy "Piesek" i pieskiem pozostanie, xD. Pozwolę sobie przytoczyć: Do knajpy Tenardierów, (która dziwnym, i zapewne niezamierzonym trafem wszystkim kojarzy się z tą z TW) przychodzi paniusia z białym pieskiem w koszyku (w roli rzeczonego pieska fascynująca maskotka, "bardzo wiarygodnie" odwzorowująca ruchy psiej głowy <zgon>). Gdy owa paniusia odkłada koszyk (z kiwającym głową pieskiem w środku) Tenardier zaczyna ją zagadywać, a Tenardierowa (tu ukłon w stronę genialnej Anny Dzionek) porywa pieska, odcina mu tasakiem główkę, wkłada do maszynki do mięsa, a ów posiłek podaje zagadywanej przez męża paniusi... (tu warto wspomnieć o naszej bulwersacji, gdy nikt nie pomógł zrozpaczonej właścicielce odkrywającej zgubę swego pupila i szukającej go po całej karczmie <miech>). Cóż, wielki szacun dla ROMY za tą scenę (już czuję jak rodzą się z niej legendy <podw>), a ja myślałam, że gdyńskiego "...spał na piecu kot, żył w piwnicy szczur, teraz wisi nad bufetem kiełbas sznur...[...]", ROMA nie przebiję... xD.
Mme Thenardier – Anna Dzionek
Równie świetna, jak jej "okrutny" musicalowy mąż... Część ulubionych scen z nią, opisałam już powyżej, z innych pragnę jeszcze wspomnieć, o wykorzystywaniu "kobiecych walorów", celem odwrócenia uwagi gości, okradanych w tym czasie przez jej męża... Ach, to było cudownie wiarygodne, xD. Cóż jeszcze dodać? Jest taką Tenardierową, jaką powinna być. A właśnie, mieliśmy się pochwalić <spogl>. W czasie gratulowania jej i przyjmowania od niej autografów (prywatnie jest równie wspaniała jak wszyscy ROMSCY aktorzy), musiała gdzieś pilnie zadzwonić i zastaliśmy poproszeni o pilnowanie jej bagaży. Więc tak, ja, Erik, Dorothea i dwoje ich znajomych pilnowaliśmy bagaży samej Anny Dzionek, xD.
Mała Cosette – Maja Kwiatkowska
Była przesłodziutka, takie biedne dzieciątko, które chce się tylko podejść i przytulić. Jej śpiew był bardzo słodki, może nieco "dziecinno-irytujący", ale właściwie całkiem mi się podobał. Nie wiem, kto grał małą Eponinkę, ale chcę tylko zauważyć, że obie przesłodko wypadały zarówno w swoich rolach jak i w, bodajże dwóch zbiorowych.
Gavroche – Tomek Chodorowski
Był świetny! Co prawda przez angielskie nagrania przyzwyczaiłam się do nieco wyższego głosu Gavroche'a, ale niższa tonacja też tu pasuje. Grał naprawdę bardzo dobrze jak na 12(?) latka. Scena jego śmierci była jedną z najbardziej wzruszających, (choć i tu, przyczepię się lekko scenografii). Strasznie podobało mi się jego demaskowanie Javerta, a piosenka "Więc nie kop nigdy psa...", na spółkę z "Słuchaj kiedy śpiewa lud" chodzi za mną od niedzieli i nie zamierza się odczepić! Warto, też wspomnieć, ze po spektaklu, to do niego ustawiła się najdłuższa kolejka wielbicielek po autografy (xD), samej udało mi się takowy otrzymać!
O kim tu jeszcze napisać? Z innych rzucili mi się w oczy Marcin Wortmann i Kuba Szydłowski, oboje grali role studentów na barykadach i strasznie mi się w tych rolach podobali. Kuba, kpiący z miłości Mariusa do Cossetty, bezcenny!!
Skończyłam o aktorach, to teraz opowiem o reszcie.
Światło do Les Mis było naprawdę świetnie dopracowane (wielki plus, i wielkie brawa do operatora rzeczonego światła), każda scena była nim świetnie zarysowana, a w niektórych momentach samo światło powodowało wzruszenie. Tak działo się w momentach każdych śmierci. Na aktorów, oświetlonych ciepłym, żółtym światłem, za każdym razem po wypowiedzeniu kończącej kwestii padał przeraźliwie biały snop światła, dający wręcz nieziemskie, promieniujące wrażenie. W podobny sposób ukazywane były także duchy. I jeśli w "Empty... " większą rolę odgrywał tu dym (aktorzy byli widoczni daleko, niemal za sceną, w formie wspomnienia, który to efekt uzyskana dzięki dobremu zastosowaniu mgły), to na sam koniec przy powrocie Fantin, była ona ubrana w białą szatę i oświetlona białym światłem, a jej głoś, zdawał się dochodzić niemal zza sceny, co po raz kolejny miało niezwykłą siłę wymowy...
Nagłośnienie– niestety, wielki minus, o ile na PotO wydawało mi się naprawdę dobre, to teraz jest znacznie gorzej... Scen zbiorowych niemal kompletnie nie słychać, a nawet już przy dwugłosie jest problem z rozróżnieniem słów. Nie mam pojęcia, co się stało. Po pierwszym spektaklu PotO zrozumiałam niemal wszystko, tu nie dosłyszałam prawie połowy dialogów...
Dym – mówiłam już o nim w pozytywie, to teraz będzie w negatywie. Stosowany był całkiem fajnie, niestety, nie zawsze. W scenie śmierci Javerta, podstawą jest dym, mający uniemożliwić nam zobaczenie mechanizmu na zasadzie, którego owa śmierć została przygotowana (swoją drogą, ma również przekonać nas o tym, iż Javert topi się w rzece), niestety, z mojego punktu obserwacyjnego dokładnie widziałam cały ów mechanizm, co zepsuło mi piękny, poetycki odbiór tej sceny. Tak wiem, czepiam się, a ROMA nie ma możliwości kontrolowania, w którą stronę dym się rozejdzie, ale mimo wszystko... Troszkę nie na temat, co do samej śmierci Javerta, strasznie, strasznie, wybitnie i jeszcze bardziej podobało mi się ROMSKIE rozwiązanie, mianowicie maksymalne spowolnienie całego ruchu (niemal metoda stop-klatek w filmie), i spadek Javerta w dół, połączony z jednoczesnym uniesieniem mostu w górę. TO było GENIALNE!! A wracając do dymu. Sporym problemem jest liczba kaszlnięć i prychnięć dręcząca przez niemal całą drugą połowę drugiego aktu (po pierwszym pojawieniu się dymu). Niby cóż poradzić, ale warto zauważyć, ze na PotO, też mgły nie oszczędzano, a mimo to takiego problemu nie było! Więc pytam: co się dzieję? Czyżby ROMA zmieniła skład chemiczny? (xD)
Platformy - czyli najważniejszy punkt programu, xD. Właściwie wyszło to całkiem nieźle (przynajmniej w porównaniu z PotO), nie ma, na co narzekać. A jednak, będę wredna i się przyczepię! Na przekór właśnie w ROMIE dopiero zrozumiałam ideę obrotowej sceny w Les Mis, i nie ukrywam: brakowało mi jej!! OK, platformy "zachowywały się" dobrze, ładnie wjeżdżały i wyjeżdżały i nawet, o dziwo nie zrobiły nikomu krzywdy! (xD). Ale przy słynnej scenie barykady (chodzi mi konkretnie o śmierć Gavroche'a), gdy platformy, zamiast się obrócić, rozsunęły się... byłam załamana... Patrząc praktycznie, może jest to scenograficznie lepsze rozwiązanie, lecz ja pozostaje tradycjonalistką i ciągle marzę o obrotowej barykadzie. Na szczęście, gdy już straciłam nadzieję, moje życzenie zostało spełnione, i barykada obróciła się (łiiii), by ukazać nam leżącego samotnie po drugiej jej stronie Enjolrasa! To było piękne, aż mi się łzy w oczach zakręciły... Podsumowując: platformy działają lepiej niż się spodziewałam, xP.
Musical a Książka - muszę poruszyć ten temat, gdyż była to moja pierwsza okazja do oglądnięcia Les Mis na żywo i w związku z tym wysnułam pewne konkluzje. Oczywiście nie jest to tak, że nie znałam musicalu, znałam go wręcz bardzo dobrze, ale co innego jest go "znać", a co innego widzieć na scenie. Najbardziej przyczepię się do początku. Dzieję się on za szybko, akcja jest zbyt chaotyczna, sceny krótkie i urywane. Doskonale rozumiem, że autorzy musicalu chcieli jak najlepiej odwzorować powieść Victora Hugo, ale nie za wszelką cenę! Jeśli chodzi o początek, wydaje mi się, że powinni go zmienić i stworzyć w zamian bardziej płynną całość! (Oczywiście możecie się ze mną nie zgodzić, to tylko moja, subiektywna opinia!). Na szczęście później akcja się rozwija i z "zagmatwanej" staje się "klarowną", więc dalej nie mam już w tym zakresie uwag. Teraz dla odmiany przyczepię się do, moim zdaniem zbędnych zmian w fabule. Przede wszystkim Eponine i wspominana już przez L... scena jej śmierci, jestem pewna, że pokazanie na scenie jak ginie za Mariusa nie jest aż tak skomplikowane by nie dało się tego uzyskać, a o ileż wówczas scena jej śmierci (będąca i tak niezaprzeczalnie wzruszającą) byłaby piękniejsza? Podobnie ma się kwestia ostatnich chwil Valjeana. Pamiętam, że odkąd poznałam musical, zawsze ta zmiana bolała mnie najbardziej! Książkowa scena, gdy Valjean idzie do Mariusa, by wyznać mu swe winy, (nie mówiąc przy tym o dobrych uczynkach), co w konsekwencji powoduje prośbę Mariusa by znikną z życia jego i Cossetty, zawsze wydawała mi się jedną z najpiękniejszych i najbardziej okrutnie niesprawiedliwych scen. W musicalu tego nie ma, nie ma, więc i tego doskonałego, końcowego pojednania i odpuszczenia win. To wielki minus! Oczywiście musicalowa scena śmierci głównego bohatera również jest piękna, ale nie aż tak... Innym, z mojej perspektywy dotkliwym brakiem jest brak pokazania powiązań rodzinnych Tenardierów (chodzi mi o Gavroche'a) i zaniedbanie ukazania ich związków z Mariusem (jakby się zastanowić musicalowe inscenizacje powieści Victora Hugo, mają to do siebie, ze zaniedbują rodzinne koniugacje (matka Esmeraldy z Notre Dame)). No cóż, trzeba się przyzwyczaić, że nie można mieć wszystkiego.
Charakteryzacja, fryzry i kostiumy – są takie, jakie być powinny. Nad strojami nie ma się, co zachwycać, bo stanowią je w przeważanej części łachmany, lecz należy dodać, "bardzo stylowe" łachmany, xD. Co do fryzur, czy peruk, są naprawdę świetnie dopasowane, i nie raz trudno rozpoznać, czy to prawdziwe włosy, czy peruka. (Zabił mnie tekst mojej mamy, widzącej zdjęcie Edytki jako Fantin: "A to ona nie miała przypadkiem ciemnych włosów?" <zgon>). Co do makijażu, to zdecydowanie najlepiej widoczny jest w scenie "Lovely Ladies", gdzie jest naprawdę świetny! (Te ich zadrapania, otarcia, czy blizny – cud, miód i orzeszki normalnie!). Kolejnym plusem jest słynny tatuaż Valjeana, który, chwała Bogu, przedstawia numer 24601, a nie inny (jak np. Gdyński 2352) (tak, wiem, czepiam się szczegółów). Co do charakteryzacji jest jeszcze jeden plus: przy śmierci Eponine jest KREW, oczywiście, wiem, ze fałszywa, ale sam fakt jej występowania już jest cudowny, gdyż obawiałam się, ze nie doświadczymy jej przy tej produkcji.
Tłumaczenie libretta – niestety za wiele, się nie wypowiem, gdyż niewiele słyszałam (patrz nagłośnienie). To, co rzuciło mi się w oczy (uszy?) to przekład "On My Own", który, jeśli dobrze się orientuję był zmieniony w stosunku do castingów, niestety, moim uszom coś w nim nie pasowało, więc stwierdzam, że na niekorzyść... Więcej na ten temat nie powiem. Albo zbyt słabo się nad tym skupiłam, albo zbyt mało słyszałam...
Efekty specjalne – czyli jeden wielki worek, gdzie zamierzam wrzucić wszystko, o czym jeszcze nie mówiłam. Na początek wielki plus, za po raz kolejny już, świetne zastosowanie rzutników i tych "kurtyn", na których obraz jest wyświetlany. Wrażenie jest iście nieziemskie, gdy widzimy, np. Cossette w lesie (oczywiście, las na rzutniku). Świetne zastosowanie, choć był jeden taki moment, gdzie ten rzucany obraz delikatnie przesłaniał mi akcję, ale za Boga nie przypomnę sobie, kiedy to było... Kolejnym plusem, tu już bardziej pod względem scenograficznym, jest specyficzny "podział" sceny, widoczny np. w scenie śmierci Fantin, gdy połowa sceny przedstawia szpital, a druga połowa zostaje pusta i w tle widać jedynie jakieś stare ruiny... Może brzmi to nudno i banalnie, ale wygląda fajnie. Podobał mi się także ogień przy scenie za barykadą. Nie wiem, czy był prawdziwy, ale w każdym razie, nie wyglądał, choć tak kiczowato jak ten z PotO. Zaskoczyło mnie (po zastanowieniu dochodzę do wniosku, ze na plus) użycie "pasa" stałych dekoracji z przodu sceny (tak jak w PotO były loża V i jej przeciwna, tu widzieliśmy fronty mieszkań). Fajne było to, że nie stały one sobie jedynie dla ozdoby, a, że również korzystano z nich w czasie paru scen. Powracając do barykady, kolejny plus: baaardzo realistyczne strzały (aż mnie od nich podrywało, xD). Obecnie to chyba tyle, bo nic więcej mi się nie przypomina...
Sceny – czyli krótko o paru scenach, o których jeszcze nie mówiłam, a sądzę, że powinnam. Zacznę od scen zbiorowych:
1) Moja ulubiona "Lovely Ladies", do której od zawsze żywię ogromną słabość. I w ROMIE mnie nie zawiodła! "Ostry" tekst, czerwone światło, i "ciekawa" choreografia (xD), czego chcieć więcej?
2) "At the End of the Day" – nie wiem, czemu, ale mam w pamięci jakieś luki odnośnie tej sceny. Pamiętam, że była fajna, fabryczna dekoracja w tle, ale z choreografii nie pamiętam nic...
3) Sam początek, czyli galery – podobało mi się to "kółko", którym więźniowie obracali, xD. Za to, po raz kolejny odwołam się do słusznej uwagi Dorotki, każdy z galerników upadał tak samo smagany batem, xD.
4) "Do You Hear the People Sing"/ kawiarnia ABC – za kawiarnie brawa dla Mariusza i Kuby, którzy, jeden tęskniąc za miłością, drugi go parodiując, wybitnie mnie rozśmieszali!
5) "One Day More" – niestety nie było to tak poruszające, jak się spodziewałam... Valjean, który jest tu głównym głosem, był zagłuszany, reszta osób mi się niestety "zlewała".
6) Ogólnie sceny na barykadzie – zabawna scena demaskacji Javerta przez Gavroche'a, wzruszające "Drink with Me" (no! wreszcie polubiłam tą scenę!) i "wystrzałowe" (dosłownie) walki, czyli wszystko jest jak być powinno!
7) Finał – piękny i smutny jak zawsze.
Sceny pojedyncze, duety, i niewielkie grupki:
1) Cossetta i Marius – czyli słodkie i nudne jak flaki z olejem wyznawanie sobie miłości... Najciekawsze w tej scenie było moje intensywne uczucie deja vu, w reakcji na ich sweetaśną scenę balkonową... Autentycznie, myślałam, że tego nie przeżyje...<bleee>
2) "Empty Chairs at Empty Tables" – Świetna scena i genialna aria Mariusa! Pusta przestrzeń i melancholijne pojawianie się duchów "zza sceny" – ogromny plus dla ROMY!
3) Zbiór scen w wykonaniu Mariusa i Eponine – pokaz doskonałych umiejętności aktorskich! Rozrzewnienie Mariusa na myśl o Cossette i ból Eponine na ten widok.... Tak ma być!
4) Śmierć Fantin i konfrontacja Valjeana z Jevertem – śmierć Fantin piękna i smutna, świetnie zagrana, konfrontacja już gorzej: Javert trzyma pałkę jakby nikt nie powiedział mu jak jej użyć, a Valjean wyciąga z jakiegoś dziwnego miejsca krzesło, wyłamuje mu, w wybitnie nierealistyczny sposób nogę, i w "sama nie wiem, w jaki" sposób pokonuje Javerta. Źle! Ta scena jest do dopracowania!
5) Śmierć Eponine – kolejny wyciskacz łez, to tak smutne, gdy Marius jest załamany śmiercią "przyjaciółki", a Eponine pragnie tylko się do niego przytulić... Gra bardzo przekonywująca.
To będzie chyba na tyle... (jeśli o czymś zapomniałam, przypomnijcie a dopiszę).
Podsumowanie:
Les Miserable w ROMSKIM wykonaniu, jest poza kilkoma błędami świetnym spektaklem i bez wyrzutów sumienia mogę polecić go każdemu, dając, co najmniej 90% gwarancję, że nie będzie żałował decyzji udania się na ów spektakl!
|
|
Powrót do góry |
|
|
lucyferowa
Devil in disguise - Pani Prezes
Dołączył: 11 Lut 2010
Posty: 1083
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: z piekła rodem Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Wto 15:40, 26 Paź 2010 Temat postu: |
|
|
Muszę podzielic się z wami pewnym spostrzeżeniem.
Otóż jeden z galerników w Schyl kark, ma głos Eustachego Motyki :o
Konkretnie to pan śpiewający tekst: Piekielny żar jak długo można pchac...
Przez tego jegomościa nie mogę przestac się śmiac za każdym razem jak tego słucham.
Nie powiem żeby ta piosenka była zabawna.... :P
|
|
Powrót do góry |
|
|
Leleth
Kucyponkowy dealer fangirlizmu
Dołączył: 11 Lut 2010
Posty: 208
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Nie 22:33, 31 Paź 2010 Temat postu: |
|
|
Jako osoba niesłychanie zapobiegliwa i przewidująca (albo zwyczajnie idiotka, która od dźwigania prawie 3 kg więcej na takie dystanse nabawi się przepukliny albo pogłębić swą skoliozę), wzięłam ze sobą na podróż do Wwy laptopa. Dzięki czemu mogę spisać wrażenia teraz i chociaż trochę mniej umierać z nudów i żalu.
Piszę w autobusie, w nastroju grobowym z powodu polskiej komunikacji i ogólnie mego życia, wyślę to, jak tylko wrócę do domu i zdołał się połączyć z jakąś siecią (co, w tej chwili mam wrażenie, ze nie nastąpi nigdy).
Na Les Misach byłam po raz pierwszy i jechałam, mając świadomość, że zapewne niewiele nowego będę mogła powiedzieć. Ale czuję potrzebę podzielenia się moimi odczuciami.
Ogólnie… mam poważne uczucie niedosytu. Nie mówię, że nie było warto się wybrać – było, nawet przy tak koszmarnej komunikacji. Ale jednocześnie mam świadomość, że choć zapewne się jeszcze na Les Misy wybiorę, to jednak specjalnie na nie, z wyczekiwaniem… nie.
Ciężko mi powiedzieć, czego właściwie mi brakuje w tej produkcji. Musical sam w sobie uwielbiam, więc tym bardziej się nie spodziewałam, że mnie tak mało poruszy. Obsada też znakomita, muzyka cudowna, scenografia bardzo ładna, nawet tłumaczenie, w odpowiedniej otoczce, jest znośne. Nie zmienia to faktu, że czegoś mi rozpaczliwie brakuje, czegoś robiącego naprawdę potężne wrażenie, a nie tylko będącego poprawnym, ładnym, i nic poza tym. Więcej emocji, niezależnie od tego, jakich, budził we mnie Upiór.
Co do obsady byłam na dwóch spektaklach. I dobrze, że zostałam przygotowana, bo przeżyłabym szok, widząc, że Damian Aleksander jest całkiem niezły. Miał jeden czy dwa irytujące momenty (a la te z Upiora), ale ogólnie był po prostu…dobry. (A to, jak na mnie, jest spora pochwała). Zdziwiłam się, bo ta rola mu ewidentnie bardziej leży.
Janusz Kruciński pięknie, chociaż znowu…widziałam jego bardziej poruszające role.
Dziavert i jego Pałka. Cóż mogę więcej powiedzieć? Te słowa mówią wszystko Awww, ten Głos!
Edyta Krzemień świetnie pasuje wyglądem do roli Fantyny. Tym większe robi wrażenie, że z takiej drobniutkiej, zabiedzonej postaci, wydobywa się taki piękny potężny głos .
Co do Eponine, to nie jestem w stanie powiedzieć, czy bardziej podobała mi się Ewa, czy Malwina – obie były bardzo dobre, i każda ma inną interpretację tej postaci, za co im chwała.
Cosette zmieniono nam w ostatniej chwili (nie mogę powiedzieć, żebym była niezadowolona), na obu spektaklach grała ją Kaja. Była bardzo słodka, dziewczęca i urocza. Co nie zmienia faktu, że uważam tę postać za niemożebnie idiotyczną, a chwilami wręcz nieprawdopodobną.
W roli Mariusa widziałam Marcina Wortmanna i Rafała Drozda. Obaj mi się naprawdę podobali, pierwszy raz Marius nie wydał mi się tak antypatyczną postacią. Moim idolem zostaje jednak Worti (mimo tego, że seplenił niemiłosiernie…), który potrafił wykreować postać romantycznego kochanka nie jako mamei, ale tak, że wypadło to naprawdę uroczo i naturalnie, a przy tym czuło się, że Marius to naprawdę człowiek z charakterem, i jedynym celem jego egzystencji nie jest wzdychanie do Cosette.
Byłam ciekawa interpretacji Rafała Drozda, bo nie znałam pana i nie czytałam żadnej relacji z jego występu. I właściwie się cieszę – bo miło przekonać się samemu, że wykonawca coś sobą prezentuje, że zarówno jego głos i aktorstwo są naprawdę miłe dla ucha i oka. Akceptuję!
Co do Enjolrasów – do Łukasza Zagrobelnego w tej roli właściwie nic nie mam, ale ogólnie żywię do niego zdecydowaną antypatię, więc o ile nie rzutuje to na moją obiektywną ocenę, rzutuje na odbiór osobisty. Nie przepadam za oglądaniem go na scenie. Może to małostkowe, trudno.
Zresztą, ogólnie bardziej podobał mi się Jan Bzdawka – miał w sobie więcej godności właściwej przywódcy.
Nie zmienia to faktu, że uważam, że nasi Ężo zostali dobrani totalnie bezsensownie.
Thenardierowie – bez zastrzeżeń, ale i bez jakiegoś wielkiego zachwytu, ale jak już pisałam, to dlatego, że mam niezdolność zachwytu tą produkcją. Tomek Steciuk zdecydowanie barwniejszy od Pierczyńskiego.
Mała Cosette – Maja Kwiatkowska o wiele bardziej podobała mi się niż Madzia Kusy, po pierwsze Madzia jednak jest już trochę za duża do tej roli, a Maja…tak rozczulająco dziecinna, drobniutka i słodziutka. Poza tym Madzia ma sposób śpiewania, który mnie osobiście irytuje.
Nie wiem, kto grał Gavroche'a na pierwszym spektaklu, ale Tomek Chodorowski na drugim rządził i dzielił jak chcąc.
Malwina Kusior była genialna w epizodach, bardzo przyjemnie oglądało mi się także Anię Gigiel i Izę Bujniewicz.
I…tak, na pewno się jeszcze kiedyś na to wybiorę, chcę zobaczyć resztę obsady, a-ale… ubolewam, ale nie zachwyca. Poprawne, ładne, i nic poza tym. I jak na Nędznikach zawsze wyję jak potłuczono, tak w tym wypadku to już na Upiorze miałam częściej łzy w oczach.
(Żałuję, że już skończyłam to pisać, jeszcze 2,5 h tylko do Mielca…)
EDIT: Ale wiecie, dla samego stagedooru było warto...
Ostatnio zmieniony przez Leleth dnia Nie 22:43, 31 Paź 2010, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Powrót do góry |
|
|
lucyferowa
Devil in disguise - Pani Prezes
Dołączył: 11 Lut 2010
Posty: 1083
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: z piekła rodem Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Pon 10:06, 01 Lis 2010 Temat postu: |
|
|
30.10
No i druga przygoda z romskimi Nędznikami za mną. Za pierwszym razem byłam w rozpaczy , ale w tym wypadku, wyzbyta fatum wiszącego nad obsadą, mogłam w pełni bez stresu skoncentrować się na spektaklu.
Po siedzeniu godziny w foyer Romy i słuchaniu w kółko powtarzającego się spotu Les Mis, miałam ochotę pożyczyć od inspektora pałkę i rzucić w dvd.
Ale powstrzymałam się, gdyż jestem osobą niezwykle kulturalną i nie robię rozróby, kiedy nie trzeba :P
No, ale wracając do moich wrażeń. Za pierwszym razem byłam w szoku, nie widziałam wcześniej Les Miserables, poza koncertem na dziesięciolecie i występem Uwe K jako Javerta, które nota bene nie wspominam zbyt dobrze.
Bardzo lubię dekoracje i wizualizacje, ale jakoś nigdy nie potrafię się wypowiedzieć na tematy nowinek i wszelakich innych rozwiązań technicznych.
Platformy nie wiedzieć, czemu, zawsze wzbudzają we mnie niewypowiedzianą radość. Szczególnie zaś ta, która przywozi biskupa z jego kredensem i stolikiem. Wygląda to moim zdaniem komicznie, podobnie mam z platformą- łóżkiem Fantine.
Moimi ulubionymi elementami jest deszcz, przed sceną z biskupem i świsty na barykadzie. Wtedy mam wrażenie, że kule przelatują koło moich uszu i znajduję się na froncie. Nienawidzę natomiast zapachu dymu, gdyż z moimi słabymi płucami i kaszlem gruźliczym, ledwie powstrzymuję się od udawania agonii chopinowskiej.
Jak już jestem przy narzekaniu, bo przecież wszystko nie może mi się podobać, to nie podoba mi się scena u Miłych Pań, nazwana przez nas Zombie Ladies.
Nie wiem, dlaczego kobitki z przybytku różowych a może nawet „ruszofych’’ rozkoszy, muszą wyglądać jak żywe trupy z tymi zadrapaniami, podbitymi oczami i świerzbem na ciele? Może reżyser chciał podkreślić upadłość tych kobiet, ale moim zdaniem jest to zbyteczne przekoloryzowanie. To samo mam z Fantine, która wychodzi z klientem, w celu wiadomy, by zaraz wrócić z raną kłutą szyi i krwią cieknącą w dekolt. Miałam wrażenie, że zza sceny nagle wyjdzie jeden z sług Krolocka i powie, że zaspokoił swój nienasycony głód.
Pora skończyć narzekanie i napisać coś o obsadzie, przy okazji rozpływając się w zachwycie jak masełko na rozgrzanej patelni.
Fantine- Edyta Krzemień jest wspaniałą aktorką, co podkreślam za każdym razem, gdy ją widzę. Jej Fantine, jest taką kruchutką dzieweczką, którą okrutny los strącił w dolinę łez, nędzy i rozpaczy. Każdy, kto ma po lewej stronie klatki piersiowej taką małą pikającą pompkę, ma ochotę ją przytulić i ulżyć w niedoli.
Wyśniłam sen przepięknie rozegrane, chwilami słodkie i czułe, jakby te letnie dni z piosenki unosiły się nad nami jak obłoczek pary, by po chwili rozwiać się zupełnie, goryczą w głosie śpiewającej. Podoba mi się scena z klientem, gdy Fantine, obrzuca jegomościa epitetami. Wtedy widać, że w tym małych, schorowanym i wychudzonym ciele tli się duch walki. I tutaj pochwalę Edytę za to, że wprowadziła fajną rzecz, jaką jest pokasływanie. Kto czytał książkę, ten wie jak umarła Fantine, w musicalu akcja jest tak okrojona, że właściwie nie wiadomo, na co biedaczka umiera? Gdybym nie miała zielono-różowego pojęcia, na co umarła, pomyślałabym, że klient ją sprał.
I na sam koniec duch matki przychodzący po Valjeana, wtedy rozpłakałam się na dobre. Wspaniała scena!
Cosette- Malutka jest samą słodyczą, cieszę się, że drugi raz miałam okazję zobaczyć Madzie Kusą. Jest śliczna i słodziutka i ma głosik przypominający dzwoneczek. Sceny z Valjeanem są rozkoszne, wróżę jej karierę na scenie.
Duża, Cosette, którą zamienili nam na Kaję była urocza. Ogólnie nie lubię tej postaci, bo nie wnosi do całości nic, co byłoby w jakimś stopniu wartością samą w sobie. Nie przepadam za słodkimi dziewczątkami w stylu Julii. Kaja ma przepiękny głos i słucha jej się przyjemnie. Po Paulinie, której miauczenie doprowadza mnie do szewskiej pasji, miło było posłuchać duetów Cosette- Marius.
Marius w tej roli Rafał Drozd był poprawny i bardzo przyjemnie się go słuchało i oglądało. Miał mniej nadinterpretacji Marcina Mrozińskiego, który z Mariusza zrobił studiującego wicehrabiego. Podobały mi się jego stoły i krzesła i scena śmierci Eponine, tak czule ją tulił. I ten pocałunek na koniec.
Eponine – Za pierwszym razem widziałam Ewę, która bardzo mi się podobała, ale Malwina również jest bardzo dobra. Podoba mi się, że w jej interpretacji panna Thenardier jest łobuzicą i ma silną osobowość. Śmierć była mocna i wspomniany przeze mnie wyżej pocałunek.
Enjolars- Łukasza widziałam już drugi raz, według mnie gra bardzo dobrze, lecz inaczej wyobraziłam sobie tą postać. Może jak zobaczę Jaśka Bzdawkę, to jakoś mi się wszystko wyklaruje.
Thenardierowie- Super super super! Uwielbiam ich! Tomek wspaniale tańczy i te nury w dekolt szanownej małżonki.
Pani Ania jest genialną herod babą, kocham jej interpretacje. Chociaż na mielone szczurki z piesiem patrzyłam z niejakim obrzydzeniem.
Gavroche- Tomek jak już kiedyś napisałam ma więcej ekspresji i charyzmy niż wszyscy na barykadzie razem wzięci.
Pora na Javerta i Pałkę!
Łukasz Dziedzic już miesiąc temu kupił moje serce! Uwielbiam inspektora i jego mroczne spojrzenie. W sumie to, gdy chodzi o niego, nie potrafię napisać nic konstruktywnego, bo wszystko zmieściłoby się w dwóch góra trzech słowach. Ale mój zachwyt po trzech godzinach kamiennych i mrocznych spojrzeń spotęgował szczery uśmiech inspektora na oklaskach. *_*
I na koniec ten, na którego tyle czekałam:
Jean Valjean- Janusz Kruciński.
Kocham! Uwielbiam Valjeana, jest jedną z moich ulubionych postaci literackich po wykonaniu Colma, był jedną z ulubionych postaci musicalowych, ale po tym jak zobaczyłam Janusza, uwielbiam go miłością bezgraniczną. Jego Valjean jest jak dobry dziadzio albo wujaszek, do którego chce się przytulić. Chociaż gdy kradł srebra i uciekał w ciemną noc, miałam wrażenie, że na chwilę objawił mi się Edward Hyde.
Bring him home, było świetne, odpowiednio wyfalsetowane. Chciałabym żeby Valjean był chwilami bardziej dziki, ale wierzę, że to po kwestia czasu i rozwijania się musicalu. Ale jedno jest pewne, gdyby Kruciu nie porwał mojego serca dawno temu, po tym spektaklu zostałabym jego fanką :D
I na koniec podziękowania dla dziewczyn: Wi, Eine, Leleth, Krolockowej, Ewki, Lesmar i Justyny z koleżankami, których imion nie znam i oczywiście mojej ukochanej Aś za wspólną Krucjatę i okupowanie aktorów w szczególności Janusza.
Było warto!
Przepraszam za chaotyczność ale jeszcze nie jestem dobrze wybudzona.
Luc
|
|
Powrót do góry |
|
|
Ayesha
Solista
Dołączył: 22 Paź 2010
Posty: 241
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Tarnobrzeg Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Pon 12:31, 01 Lis 2010 Temat postu: |
|
|
Wielkie dzięki za recenzje! Prawie jakbym znów tam była .
lucyferowa napisał: | To samo mam z Fantine, która wychodzi z klientem, w celu wiadomy, by zaraz wrócić z raną kłutą szyi i krwią cieknącą w dekolt. Miałam wrażenie, że zza sceny nagle wyjdzie jeden z sług Krolocka i powie, że zaspokoił swój nienasycony głód. |
Hmm... Dlaczego ja tego nie zauważyłam? (Jak i paru innych epizodów o których piszecie) Oj... dochodzę do wniosku, że dopiero po n-tym oglądnięciu, moja recenzja nabierze choć minimum obiektywizmu...
lucyferowa napisał: | Chociaż gdy kradł srebra i uciekał w ciemną noc, miałam wrażenie, że na chwilę objawił mi się Edward Hyde. |
Dobre! Mi przy tej scenie przez chwilę nie chciało się wierzyć, że to Valjean.... Miał w sobie tyle zua! xD
Jeszcze raz ogromne dzięki za recenzje mi zostaje czekać do 26 lutego ...
|
|
Powrót do góry |
|
|
lucyferowa
Devil in disguise - Pani Prezes
Dołączył: 11 Lut 2010
Posty: 1083
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: z piekła rodem Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Wto 21:08, 09 Lis 2010 Temat postu: |
|
|
Przesłuchałam sobie Kube Szydłowskiego jako Javerta i zaliczyłam podwójnego *headdesk'a* Nie wiem co to było, ale coś na granicy rozbawionego Grątera przebranego za Dziada.
Najzabawniejsze były Gwiazdy w których Kuba piał, ryczał, charczał sam Bóg wie co toto było.
Apeluję żeby Szydełko grał w zespole, kocham jego majstra, Grątera i gościa weselnego ale Javerata nie zniosę!
Rozbawiony Javert to zły Javert.
Ostatnio zmieniony przez lucyferowa dnia Wto 21:10, 09 Lis 2010, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Powrót do góry |
|
|
Dorothea
Adept
Dołączył: 05 Paź 2010
Posty: 155
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Siedlce
|
Wysłany: Wto 21:09, 09 Lis 2010 Temat postu: |
|
|
Kuba jako Javert z tego co opisujecie to podwójna strata - krzywda dla tej postaci i krzywda dla zespołu, w którym jest niezastąpiony. Szkoda, bo jest świetnym aktorem :(
Ostatnio zmieniony przez Dorothea dnia Wto 21:10, 09 Lis 2010, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Powrót do góry |
|
|
Ayesha
Solista
Dołączył: 22 Paź 2010
Posty: 241
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Tarnobrzeg Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Wto 21:18, 09 Lis 2010 Temat postu: |
|
|
Ja także cierpię z tego powodu... Żal mi Kuby, że tak go krzywdzą... A uwielbiam go jako aktora, ale niekoniecznie jako Javerta...
|
|
Powrót do góry |
|
|
Dorothea
Adept
Dołączył: 05 Paź 2010
Posty: 155
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Siedlce
|
Wysłany: Nie 11:52, 05 Gru 2010 Temat postu: |
|
|
W październiku pisałam, że Valjean Janusza mnie zachwycił. Zastanawiam się, co mogę napisać teraz, skoro było jeszcze lepiej?
Każda scena zagrana była perfekcyjnie. Pierwsze minuty były płynniejsze. Scena z biskupem genialna, Valjean był dość agresywny, wyrywał się mu. "What have I done" i "Who am I" pełne emocji. Idealne. Tak jak cała reszta.
A jak się ucieszył, kiedy mu dałam różyczkę :D
|
|
Powrót do góry |
|
|
lucyferowa
Devil in disguise - Pani Prezes
Dołączył: 11 Lut 2010
Posty: 1083
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: z piekła rodem Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Nie 14:39, 05 Gru 2010 Temat postu: |
|
|
Dorothea napisał: | W październiku pisałam, że Valjean Janusza mnie zachwycił. Zastanawiam się, co mogę napisać teraz, skoro było jeszcze lepiej?
Każda scena zagrana była perfekcyjnie. Pierwsze minuty były płynniejsze. Scena z biskupem genialna, Valjean był dość agresywny, wyrywał się mu. "What have I done" i "Who am I" pełne emocji. Idealne. Tak jak cała reszta.
A jak się ucieszył, kiedy mu dałam różyczkę :D |
Ja bym chciała jeszcze więcej agresji takiej typowo Hyde'owej w końcu, człowiek siedzący dziewiętnaście lat, za ''żadne'' przestępstwo, powinien byc rozgoryczony i zwyczajnie wściekły. Fakt, że ucieczkami też sobie sam nagrabił, ale wściekłośc byłaby uzasadniona.
Chociaż dobrego wujaszka w wersji Krucia, też lubimy.
Coś nam się mnożą ci wujaszkowie.... :P
Co do róży, to ja bym się zdziwiła, gdyby się nie ucieszył.
|
|
Powrót do góry |
|
|
EineHexe
Pani Ołówkowa, adminka
Dołączył: 11 Lut 2010
Posty: 476
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Nie 16:28, 05 Gru 2010 Temat postu: |
|
|
lucyferowa napisał: |
Ja bym chciała jeszcze więcej agresji takiej typowo Hyde'owej w końcu, człowiek siedzący dziewiętnaście lat, za ''żadne'' przestępstwo, powinien byc rozgoryczony i zwyczajnie wściekły. Fakt, że ucieczkami też sobie sam nagrabił, ale wściekłośc byłaby uzasadniona. |
Czy ja wiem? Moim zdaniem był wściekły w stopniu najzupełniej wystarczającym, tudzież zionął agresywną niechęcią do całego społeczeństwa, przynajmniej do spotkania z biskupem, kiedy to dobroć Myriela wstrząsnęła nim w posadach. I ten wstrząs w posadach był prześlicznie przez pana Janusza odegrany, widać było, że Valjeanowi wypracowany przez dziewiętnaście lat katorgi i utrwalony pieskim traktowaniem po zwolnieniu światopogląd runął jak domek z kart. Widać było, że na początku Valjean jest ciężko skonfundowany, sam nie wie co ma o tym myśleć, czy ten biskup jest takim frajerem, czy on sam zachował się jak zbir oraz ciężki wał... W końcu jednak dochodzi do wniosku, że w rachube wchodzi bramka numer dwa i trzeba się poprawić, w czym oczywiście żółty papier nie pomoże. Majstersztyk.
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
|